Sergio Martino stroni od subtelności. Jego dzieło ma posmak narkotyków, lesbijskiego seksu i moralnego nihilizmu. Od razu widać że fabuła jest pretekstem do mnożenia rozbieranych scen oraz krwawych mordów. A jednak ma to wszystko swój styl, przyozdobiony psychodelicznym rockiem. Reżyser wie bowiem jak mieszać fabułę z oniryzmem, tak by nierealne momenty dobrze komponowały się z resztą obrazu. Miast narzekać na błahą intrygę, której nijak widzowie nie mogliśmy rozgryźć, pochwalę atmosferę hipisowskiej imprezy, duchotę sekwencji na bagnach i grozę ostatnich 20 minut. Do tego dodam że nie jest to giallo tak bardzo poprowadzone po sznurku, jak może się na początku wydawać.